Teraz czytam...

"Kiedy odszedłeś" Jojo Moyes
"Szeptucha" Katarzyna Berenika Miszczuk

piątek, 28 czerwca 2013

korrigany...

   Przeglądając listę moich książek łatwo zauważyć, że współczesna proza polska dla kobiet jest jednym z moich ulubionych gatunków literackich, a wśród nich książki Moniki Szwai. Ze Szwają pierwszy raz spotkałam się lata temu, gdy dostałam w prezencie "Klub mało używanych dziewic" od przyjaciółki - nie wiem czy coś sugerowała, ale miałam już wtedy męża i córkę. Lubię styl tej pisarki, i mimo, że czasem trochę przesłodzony, to mam takie momenty w życiu, że z przyjemnością sięgam po coś takiego; lekkiego, ciepłego, z optymistycznym przesłaniem.
   Ostatnia jej powieść "Matka wszystkich lalek" podobała mi się szczególnie, chyba przez wątek II wojny światowej, który ostatnio bardzo minie interesuje. Podzielenie fabuły na dwa wątki, które w końcu się zazębiają to też bardzo interesujący eksperyment. Wciągnęła mnie historia Elżuni zabranej rodzicom i wychowywanej na przykładną Niemkę - wyraźnie widać jak ideologia nazizmu, kreowanie czystości rasy niemieckiej niszczyło ludziom życie, jak cierpiała ich psychika, rozerwana między dwoma światami. Wątpliwości, które targały duszą Lizy nie pozwalały jej spokojnie żyć, oderwały ją od korzeni, od rodziny, a równocześnie nie pozwalały jej pogodzić się z nowymi realiami. Drugi wątek toczący się w czasie współczesnym pokazuje losy Claire, młodej Francuzki z polskimi przodkami. To ciepła historia, ukazująca życie młodej kobiety szukającej swego miejsca na świecie, szukającej miłości i satysfakcji.
   Może powieść Szwai jest szablonowa, przewidywalna, ale jest pogodna, przesiąknięta pozytywnymi emocjami, pozwala oderwać się od rzeczywistości, czasem szarej, skomplikowanej i trudnej do ogarnięcia. Lubię w takich smutnych chwilach sięgnąć po książkę, która choć na moment oderwie mnie od prozy dnia codziennego.




Matka Wszystkich Lalek - Monika Szwaja
Kolejna półka dopisana.

czwartek, 27 czerwca 2013

podsumowania...

   Dziś ostatni dzień lekcji w szkołach. Młodzi już lekcji raczej nie mają, jedynie próby do przedstawień, występów. W domu też już czuć wakacyjne rozluźnienie, wieczorami przeciągają oglądanie telewizji, zabawy, a rano problemy ze wstawaniem. Przecież jeszcze muszą chodzić na zajęcia, bo obecność sprawdzają, a i ja mam wygodę, bo są pod opieką i nie muszę się martwić o organizowanie im niani.
   Pani z biblioteki domagała się zwrotu książek, więc szukając z córką co ma do oddania, przypomniałam sobie o własnych książkach, które pożyczyłam i nie pamiętam komu? Najgorsze jest to, że pożyczam książki, którymi sama się zachwyciłam, zwykle są to te ulubione. Więc napisałam na facebooku: Kto ma moje książki??? i wymieniłam tytuły. Jakież było więc moje zdziwienie gdy już wieczorem znalazła się część z nich m.in. "Jeździec miedziany" - mój numer jeden na liście ulubionych.
Ostatnio pożyczyłam "Saszeńkę" koleżance i w rozmowie o nie zwracaniu książek, doradziła mi abym sobie w telefonie zapisywała co i komu pożyczam. Faktycznie dobry sposób, bo telefon zwykle mam przy sobie, a już zbyt dużo książek poszło w zapomnienie.
   A wczoraj w taniej księgarni kupiłam przewodnik "Rowerem po Polsce", jako, że jedziemy z dzieciakami na Mazury i planujemy zabrać rowery. Fajnie będzie tak razem pojeździć, bo w domu co wieczór mamy zamiar gdzieś jechać, ale coś wypadnie, ktoś przyjdzie i po wycieczce. Młody nie chciał się uczyć jeździć, wył tak jakby go ze skóry obdzierano gdy miał ćwiczyć z Ojciecem, teraz gdy już od trzech tygodni jeździ może nie zsiadać z roweru. Wraca ze szkoły i od razu wyprowadza rower i jeździ. Więc urlop spędzimy na rowerach, mam nadzieję, że poczytać też coś zdołam, bo już listę tworzę.

środa, 26 czerwca 2013

Michael...

   Po koncercie Bon Jovi wróciły wspomnienia, kiedyś, a to już ponad piętnaście lat temu, często chodziliśmy na takie imprezy. W Krakowie na Błoniach organizowano majówki, inwazję mocy, wianki nad Wisłą też miały swoje gwiazdy, zimą były hucznie świętowane urodziny RMF z pokazami sztucznych ogni. Miasto w latach dziewięćdziesiątych żył zupełnie innym rytmem: organizowano koncerty, zabawy plenerowe, festiwale teatrów ulicznych - ono tętniło życiem. Teraz jest tego jakby mniej, muzyka o nazwie klubowa czy jeszcze jakaś inaczej zwana, to muzyka bardzo młodego pokolenia, przy której starsi nie czują się już tak wyluzowani, a mam na myśli 35-45 latków.
   Było też znacznie bezpieczniej, mało kto słyszał o pigułce gwałtu, a jeszcze mniej się z nią zetknęło, po ulicach nie chodzono z maczetami, czy inną bronią. Nie mogę powiedzieć, że było idealnie, bo były bójki, ale nie ze skutkami śmiertelnymi. Chłopaki wyjaśniali swoje problemy pięściami, ale nikt nie miał zamiaru zabijać, słyszano o gwałtach, ale nikt wśród grona moich znajomych go nie doświadczył. Mając 15-20 lat nigdy nikt nie proponował mi narkotyków, nie piłam ani nie paliłam, a mimo to uważam ten okres za czas beztroski, zabawy i luzu. Nie potrzebowałam "dopalaczy", aby się świetnie bawić, bywałam na imprezach, w dyskotekach, knajpach. Częstowano nas alkoholem, ale nikt nie mówił "napij się, zapal będziesz się lepiej czuła". Nie to nie, twoja sprawa.
Może byłam naiwna, może obracałam się w towarzystwie ludzi odpowiedzialnych i uczciwych, mających pewne zasady, ale tak nas wychowano, rodzice pozostawiali nam swobodę, darzyli nas zaufaniem, nie komentowali złośliwie naszych młodzieńczych pomyłek, may za to staraliśmy się ich nie zawieść.
   I tak mając dziewiętnaście lat z moja przyjaciółką i chłopakiem pojechaliśmy do Warszawy na koncert Michaela Jacksona. Moja mama nie próbowała nas powstrzymać, nie zabraniała, bo wiedziała, że spełnia się marzenie mojego życia. Pojechaliśmy pociągiem, w Warszawie - szalonym mieście przy naszym małym, spokojnym Krakowie musieliśmy dotrzeć na Bemowo i wrócić z niego do centrum w środku nocy. Nocowaliśmy u dalekiej rodziny, a następnego dnia zwiedziliśmy trochę miasta i znów pociągiem powrót. Pieniędzy nie mieliśmy zbyt dużo, zwłaszcza patrząc na warszawskie ceny, tak, że w drodze powrotnej jedliśmy precle bo na nic innego nas nie było stać. Nie mieliśmy auta, nie było komórek, na szczęście objechaliśmy szczęśliwie, nic się nie stało, a dziś wspominamy z rozrzewnieniem zwłaszcza te precle!
   Sam koncert był wspaniały, wtedy pierwszy raz spotkałam się z imprezą masową na taka skalę. Piosenki perfekcyjnie wykonane, dopracowane aranżacje, scena, dźwięk, efekty specjalne, światło - wszystko zupełnie nowe w naszych pokomunistycznych realiach.To było show na skalę światową, poziom wykonania utworów zachwycał, a sam Michael mignął nam w tym tłumie kilka razy z bliska. Wrażenia po tym spektaklu były niesamowite i długo pozostawały w mojej pamięci.To była młodość rządząca się swoimi prawami, piękna młodość.

wtorek, 25 czerwca 2013

Krysia...

   Dwa lata temu na urlop pojechałam z trzema książkami, jedną z nich była "Dziewczynka w zielonym sweterku" Krystyny Chiger we współpracy z Danielem Paisnerem. Po "Liście Schindlera" była to kolejna książka o holokauście Żydów podczas II wojny światowej. To historia życia w lwowskich kanałach widziana oczami kilkuletniego dziecka, małej, wrażliwej dziewczynki. Opowieść szokująca, straszna, ale piękna zarazem.
   Nie pojęty dla mnie jest ogrom cierpienia jakie niosła za sobą wojna, nie umiem zrozumieć jak można być tak okrutnym, jak można świadomie mordować innych ludzi. I nie robi to jeden zwyrodnialec, psychopata lecz porywa za sobą tłumy, które realizują jego wizje, nie wahając się w zadawaniu bólu, okaleczaniu, a zwłaszcza uśmiercaniu. Olbrzymia machina śmierci pracująca latami.
   I właśnie takie pojedyncze historie zwykłych ludzi, którzy rozpaczliwie chcą przeżyć jeszcze bardziej odsłaniają to bestialstwo. Bo w czym zawiniła Krysia, że musi dnie spędzać w schowku pod parapetem, że jej rodzina żyje długie miesiące w kanale przyjaźniąc się ze szczurami? To wspaniała historia odwagi i poświęcenia trójki kanalarzy, którzy pomagają uciekinierom, i już nie jest ważne, czy robią to za pieniądze czy bezinteresownie. Robią rzeczy, o których inni nawet boją się myśleć, na szali stawiają nie tylko swoje życie, ale swoich najbliższych: rodzin, sąsiadów a nawet całkiem przypadkowych osób.
   Wspaniała książka, którą pochłonęłam jednym tchem i mogę ją polecić każdemu. Z tym większa ciekawością poszłam do kina na "W ciemności" Agnieszki Holland. Jakie było moje zaskoczenie, gdy po zakończonej projekcji, zapaleniu świateł ludzie niechętnie wstawali do wyjścia, na sali panowała kompletna cisza - niemal jak hołd oddany bohaterom. I mimo, że w filmie nie odnalazłam tej dziecięcej naiwności z książki, to było to bardzo dobre kino. Później doczytałam, że Pani Holland scenariusz oparła nie tylko na wspomnieniach Krysi, ale także na pamiętnikach pisanych przez jej ojca i wielu innych dowodach. W ten sposób rozbudowała postać Leopolda Sochy, pokazała jego losy na powierzchni Lwowa, o których kilkuletnie dziecko nie miało pojęcia. Film jest niesamowity i uważam, że każdy z nas powinien go zobaczyć.
Dziewczynka w zielonym sweterku - Krystyna Chiger

niedziela, 23 czerwca 2013

Żniwo gniewu...

   Znów skończyłam czytać coś, co zostawia w głowie jakiś niepokój, zmusza do przemyśleń, refleksji nad kruchością życia, mocą wiary w człowieka i oczekiwaniami co przyniesie jutro - mocą nadziei. "Żniwo gniewu" przeczytałam skuszona recenzją na blogu "Substytut zeszytu", i choć nie jestem zachwycona tak jak Aerien, to całość oceniam bardzo dobrze. Mimo, że czytałam lepsze książki o zbliżonej tematyce, to "Żniwo..." uważam za godne polecenia. Historia opowiedziana przez Magdalenę jest bardzo dobrze zbudowana, wojenne losy matki i ciotki narratorki, która sięga także w przeszłość kiedy Kaszmira i Maruszka były dziewczynkami przeplatają się z jej badaniami nad poszukiwaniami ojca.Z narracją rozgrywającą się w trzech wymiarach czasowych spotkałam się już u Małgorzaty Kalicińskiej czy Paulliny Simons zwłaszcza w "Tatianie i Aleksandrze", i tak poprzednio, jaki i przy "Żniwie..." bardzo dobrze taką fabułę odbieram.
   Książka dobra, wędrówka bohaterek z Kresów na Ziemie Odzyskane opisana barwnie i realistycznie. Splecione losy sióstr, dwóch odmiennych charakterów, dwóch odmiennych przekonań, dwóch zupełnie innych sposobów życia wciągają w czasy II wojny światowej i czytelnik chcąc nie chcąc utożsamia się z wybraną bohaterką. Sama rozmyślałam nad tym co pchało te kobiety do wędrówki, tułaczki w takich niebezpiecznych czasach - czy tylko potrzeba godnych warunków życiowych, bezpieczeństwa i spokoju. Czy nie gnały je przez świat zmory przeszłości, niepokój zasiany w duszach po śmierci partnerów? Która z dziewczyn była mi bliższa: ciepła, rodzinna Maruszka, czy może zbuntowana, poszukująca Kaszmira?
   A co z Magdaleną z pomocą kuzynostwa odkrywającą losy rodziny, a także i swoje korzenie, czy jej relacje z matką byłyby inne gdyby znała prawdę jeszcze przed jej śmiercią? Ta postać bardzo mi się podobała, dystans Magdy do siebie, jej ciepło, pokora wobec ludzkiego cierpienia jest prostolinijne, wydaje się być oczywistym sposobem postępowania. A przecież sama wiem, że ludzie tacy nie są, że w obliczu bólu, cierpienia nasze reakcje są bardzo różnorodne, ze często nie umiemy się odnaleźć w takich sytuacjach. Zakończenie wydaje się być za wcześnie, czekałam na powojenne losy Maruszki i Kaszmiry, jednak uważam, że jest ono bardzo dobre. Magdaleny postępowanie jest przepojone empatią, nie myśli o sobie co byłoby wręcz pożądane, ale wycisza się, dociera do motywów działania matki i zostawia los swojemu biegowi. Podziwiam ją za to...
Żniwo gniewu - Lucie Di Angeli-Ilovan

sobota, 22 czerwca 2013

Bon Jovi...

   Dziś nie będzie o książce. Będzie o koncercie Bon Jovi, który odbył się w ubiegłą środę na gdańskiej PGE Arenie. Dowiedziałam się o koncercie w listopadzie 2012 r. Ten zespół przewija się przez moje życie już od czasów podstawówki. Pierwszą ich piosenką, jaką słyszałam było "Blaze Of Glory" ze ścieżki dźwiękowej filmu "Młode Strzelby II". Wówczas pisała o tym młodzieżowa gazeta "POPCORN", a ja zakochałam się w pięknym teledysku, muzyce i facecie grającym na gitarze z rozwianymi włosami. W liceum siedziałam w ławce z dziewczyną, która uwielbiała ten zespół i zaraziła mnie płytą "Keep The Faith". Słuchałyśmy w kółko tych utworów, a nawet wycięłam z gazety zdjęcie Johna z krótkimi włosami i też kazałam się tak obciąć. W 1994 r. poznałam przyszłego Ojcieca moich dzieci, który słuchał "Slippery When Wet", "New Jersey" czy późniejszego już "Crush".
   Więc gdy pojawiła się okazja zobaczenia Bon Jovi na żywo, nie zastanawiałam się tylko kupiłam Ojciecowi bilety na gwiazdkę. Do ubiegłego wtorku leżały grzecznie w komodzie, aż doczekały się i w środę rano ruszyliśmy do Gdańska. Po drodze zobaczyliśmy Westerplatte i koło 18 dotarliśmy na PGE Arena. Najpierw miło zaskoczył nas support, którym była IRA i świetnie rozbawiła widzów, wydaje mi się, że to jeden z najodpowiedniejszych polskich zespołów, który mógł wystąpić przed takimi gigantami rocka.
Ojcieca zachwyciła scena w kształcie maski cadillaca. Nie będę ani oryginalna, ani nic nowego nie wymyślę: koncert był świetny, profesjonalny, widać było, że poważnie i z szacunkiem traktują widzów. Śpiewali i grali z wielką charyzmą, a przy tym świetnie bawili i publiczność i siebie. Byliśmy zachwyceni, spędziliśmy cudowne trzy godziny w doborowym towarzystwie Bon Jovi!
   A po nocy przespanej w bagażniku, odwiedzeniu sopockiego molo ruszyliśmy jak szaleni do Krakowa, bo o 17 u Loli w szkole impreza z okazji Dnia Matki i Ojca. Zdążyliśmy...

wtorek, 18 czerwca 2013

Lilka...

   Kiedy w księgarniach pojawił się "Dom nad rozlewiskiem" rozczytałam się w Kalicińskiej, i później gdy wydawała kolejne części sięgałam po nie natychmiast. Dwie pierwsze mnie wciągnęły, oczarowały, czytałam z przejęciem, ale i przeświadczeniem, że sama mogłabym to przeżyć, że takie historie toczą się obok. "Miłość nad rozlewiskiem" wydała mi się jednak napisana na siłę, brakuje mi już w niej tego polotu, niezwyczajnie opowiedzianej zwyczajnej historii.
   Potem były "Fikołki na trzepaku", "Zwyczajny facet", które przeczytałam i odłożyłam nie zastanawiając się nad nimi głębiej, nie myśląc o nich, dobrze się czytało i tyle. Nie było uczucia po przeczytaniu, że jeszcze kilka dni bohaterowie chodzą za mną i zmuszają mnie do refleksji.
Aż znalazłam w Matrasie "Lilkę". To był dla mnie powrót Kalicińskiej w wielkim stylu. Książka tak inna od swoich poprzedniczek - wzruszająca, pokazująca emocje związane z  obowiązkiem, przywiązaniem, rodzącą się siostrzaną głęboką miłością a na końcu nieubłaganą śmiercią. Mnogość poruszanych tematów, wiele wątków zawartych w tej książce wciąga czytelnika, zmusza go do zastanowienia, przemyślenia wydarzeń, wyciągnięcia swoich wniosków.
Poznawanie siostrzanych skomplikowanych relacji bardzo mnie poruszyło, sama nie mam rodzeństwa, nigdy się nie dowiem jakie to uczucie, choć widzę jak mój Mąż żyje ze swoimi braćmi. To coś co jest między nimi to taka gumka, która mimo, że czasem się rozciąga to i tak wraca do swojej pierwotnej formy, raz wolniej, innym razem szybciej.
Kilka lat temu przeżyłam śmierć chorującego na raka Ojca, bezsilnie patrzyłam na powolny proces umierania i czytając o losach Lilki wróciły wspomnienia. Autorka bardzo realnie odtworzyła zmagania się z chorobą, i choć całość jest momentami przygnębiająca, ponura to bardzo dobrze, bo wydaje mi się, że tym bardziej wzrusza i wywołuje pozytywne emocje. Każdy z nas ociera się o podobne historie, każdy z nas bierze w nich udział.
Lilka - Małgorzata Kalicińska

niedziela, 16 czerwca 2013

weekendowo...

   Już po weekendzie, na który cały tydzień czekałam. Bardzo szybko i pracowicie mi zleciał, bo organizowałyśmy stoisko na lokalnym pikniku. Było bardzo fajnie, miałyśmy ciasta, gorące posiłki i świetne podejście do imprezy - kolorowe, uśmiechnięte dziewczyny na ładnym stoisku. Pogoda też nam dopisała, więc wracałyśmy zadowolone. Jeden tylko minus imprezy to organizatorzy: chaotyczni, nieprzygotowani technicznie i merytorycznie, bardzo nieprofesjonalni, ale cóż tacy też się zdarzają, szkoda tylko, że w naszej gminie.
A dziś spotkanie w sprawie poniesionych kosztów przy kawce i resztkach ciasta.
   Żeby mi się nie nudziło to w sobotę okazało się, że dwudniowy stan podgorączkowy i drapanie w gardle u Synka okazało się być ospą z gigantyczną wysypką na całym ciele. Więc siedzi młody w domku, słoneczko świeci, dzieciaki za oknem łobuzują a jemu żal, że nie może się bawić na zewnątrz. Ale chyba mocno go rozłożyło, bo przez te dwa dni weekendu leżał w łóżku, nie marudził zbyt mocno, wyraźnie był osłabiony. Dziś jednak zerwał się rano, kazał sobie dać ubranie, bo miała przyjść opiekunka, z którą jeszcze nigdy nie zostawał, więc chyba się zawstydził, że może zastać go na golasa. No i chyba już nie wróci do szkoły przed wakacjami, więc ma je o dwa tygodnie dłuższe.
   Przeglądałam ostatnio zapowiedzi kinowe i natknęłam się na drugą część "Hobbita..." zaplanowaną na koniec 2013 roku. Postanowiłam obejrzeć pierwszą część, bo jeszcze nie widziałam, a trylogia "Władca pierścieni" zrobiona wcześniej przez Petera Jacksona bardzo mi się podobała.
Książki czytałam wcześniej i trochę mnie nudziły, często się odrywałam, aby sięgnąć po coś innego. Mimo, że treść bardzo dobra, to liczne i bardzo obszerne opisy zwłaszcza przyrody nasuwały mi skojarzenie z naszym Henrykiem Sienkiewiczem i jego "Trylogią". Trochę mi to przeszkadzało w książkach, drażnił mnie ten literacki przesyt. W filmie wcale się tego nie odczuwa, widoki zapierają dech w piersiach, najazdy kamerą na zbocza przepięknych gór, sceny batalistyczne, ich rozmach są wisienką na torcie świetnej fabuły. I mimo, że z góry wiedziałam co się wydarzy, to z przyjemnością oglądałam kolejne części ekranizacji. Mam więc nadzieję, że "Hobbit..." mnie nie zawiedzie.
Władca Pierścieni: Powrót króla (2003)Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia (2001)Władca Pierścieni: Dwie wieże (2002)

piątek, 14 czerwca 2013

Ania z ...


Dzisiaj na Onecie przeczytałam artykuł o Lucy Maud Montgomery, bardzo ciekawy, bo nigdy nie czytałam jej biografii, mimo, że książki kiedyś pochłaniałam. Przeczytałam o pisarce, której powieści towarzyszyły mi przez całą podstawówkę i jeszcze w liceum sięgałam po "Anię...". Zaskoczyła mnie jej historia, zawsze utożsamiałam ją z bohaterkami jej prac, myślałam, że ktoś kto tak ciepło pisze o młodzieży, życiu - sam ma z niego satysfakcję. Jakież było więc moje zdziwienie, że pisarka walczyła z zaszufladkowaniem jako pisarka dla nastolatek, marzyła o napisaniu "choć jednej poważnej książki".
   "Ania z Zielonego Wzgórza" i jej dalsze losy to książki, do których wracałam wiele razy. W szkole podstawowej czytałam to w każde wakacje, zakończyłam ten rytuał dopiero w liceum. To dobra książka dla dorastających dziewczynek, zwłaszcza dzisiaj gdy z domu już nie wynosi się podstawowych umiejętności, zasad postępowania.
Zawsze współczułam biednej sierocie smutnego dzieciństwa, ale z kolei zazdrościłam jej tej bujnej wyobraźni, Gilberta - o takiej miłości marzy chyba każda nastolatka. Może historia jest trywialna, bohaterzy cukierkowi, ale naprawdę dobrze mi się to czytało, wciągała mnie fabuła mimo, że czytałam to niejednokrotnie po raz kolejny.
   Film o Ani to pierwszy film, jaki oglądałam i miałam wrażenie, że bohaterowie zeszli z kart książki i wystąpili w filmie. Dokładnie tak sobie wyobrażałam Anię, Gilberta, Marylę... Fabuła tez wiernie odtworzona, bez zmian wątków czy innych wszędzie dziś obecnych udziwnień.
Chyba przeczytam to jeszcze raz...
 Ania z Zielonego Wzgórza - Montgomery Lucy M.

czwartek, 13 czerwca 2013

Saszeńka...

   Wczoraj wieczorem usiadłam z laptopem pod regałem z książkami i do zakładki "Moje książki" w dole bloga chciałam wklepać kolejne pozycje mojego księgozbioru. Udało mi się dopisać tytuły z jednej półki, a jest ich osiem, kiedy wpiszę resztę nie mam pojęcia.
Podczas pisania wpadła mi w ręce "Saszeńka" - książka, którą kupiłam w szale uniesień nad trylogią "Jeźdźca miedzianego". Grzebałam w Empik'u, aż się dogrzebałam, skusiło mnie wydanie, piękna okładka, obszerna treść i opis na końcu, który mnie zaintrygował. Kupiłam i ...
   Wpadłam po uszy, czytałam z przejęciem historię młodej rosjanki z żydowskimi korzeniami, zafascynowanej bolszewicką ideologią. Czytając czułam się jakbym oglądała film o Saszeńce, o jej młodości, małżeństwie z Wanią, pracy. Fabuła piękna, zamaszysta, wciąga niemal od pierwszych stron. Nie napiszę więcej o treści, bo warto po nią sięgnąć i poczytać, zwłaszcza, że gdzieś czytałam, że książka oparta jest na autentycznych faktach. Autor Simon Montefiore wiele razy pisał o Rosji m.in. liczne biografie Stalina, a podczas zbierania materiałów przeglądał archiwa, akta KGB i innych tajnych służb rosyjskich. Z licznych historii, które poznał zbudował postacie bohaterów, ubrał je w ich własne losy i podał nam czytelnikom.
Więc czytałam, płakałam, współczułam i zastanawiałam się po raz kolejny czy to "ludzie ludziom zgotowali ten los"? Piękne i chyba prawdziwe.
   A na marginesie uniesień czytelniczych - w ubiegłą sobotę przyplątał się do nas kotek (chyba go ktoś wyrzucił!!!), malutki jeszcze matki szukał. Młodzi się zakochali, ja się rozczuliłam nad maleństwem, ale w odruchu rozsądku kazałam iść do sąsiadów popytać czy komuś nie zginą? Poszli, i wrócili z kotem i tekstem: "wszyscy mają już swoje koty i tego nie chcą". No i zaczęło się proszenie! Ze mną poszło gładko, ale Łojcieca się bali, bo on "futrzaka wywiezie w cholerę, wystarczy nam jeden sierściuch". Płacz, rozpacz i ukrywanie kotka przed tatą trwają do dziś, choć on już patrzy z przymrużeniem oka na całą sytuację. A ja matka perfidna i wyrachowana nic im nie mówię, że Łojciec zmienił zdanie, bo jak się martwią to bez szemrania sprzątają po kocie, karmią go i się nim opiekują.
Mamy więc nowego lokatora, na razie bezimiennego, bo miał być Stokrotką, ale okazało się, że jest chłopcem.
Saszeńka - Simon Sebag Montefiore

środa, 12 czerwca 2013

bezdomna...

   Moje poniedziałkowe zakupy były bardzo owocne. "Bezdomną" połknęłam dwoma haustami, gdy już zaczęłam to nie mogłam się oderwać, i tak dwa wieczory wycięte z życia, bo lektura nie chciała mnie wypuścić ze swych kart.
Zaskoczyła mnie ta książka, mimo, że czytałam zapowiedzi i nawet kilka stron umieszczonych na stronie wydawnictwa. Byłam zszokowana drastycznością opisów szaleństwa kobiety cierpiącej na załamanie poporodowe. Historia tak straszna, a jednak prawdziwa, skąd możemy wiedzieć, że obok nas ktoś nie przeżywa takiej psychozy?
   Czytałam wcześniej książki Michalak, ale były to: "Poczekajka", "Zachcianek" - babskie, ciepłe, lekkie czytadła. Po tej lekturze już nic nie będzie takie samo. Wryła mi się w głowę bohaterka, i ta dobra, i ta zła, zaczęłam myśleć o podobnych problemach i to nie o tytułową bezdomność chodzi. Znieczulica społeczna, zawodowy wyścig szczurów, a w końcu znaczne rozluźnienie więzów rodzinnych krzyczą ze stron opowiadania, aby zwrócić uwagę na to, że to problemy egzystencjalne dotyczące każdego z nas, a nie toczące się w telewizyjnych serialach. Może niekiedy fabuła ociera się o przerysowanie bohatera czy wydarzenia, ale nie razi kiczem.
Bardzo dobre w swej inności.
Bezdomna - Katarzyna Michalak

poniedziałek, 10 czerwca 2013

zakupy...

   Mam tak, że raz w miesiącu robię sobie prezent w postaci nowej książki, i właśnie wczoraj był ten dzień (zwykle jest to 10-ty, bo w tym dniu bywam na mieście). Najpierw w "Składnicy Taniej Książki" nabyłam dwie książki wydawnictwa "Reader's Digest" z serii Książki Wybrane i jakież było moje zdziwienie, gdy przeglądając internet odkryłam, że książki, które od jakiegoś czasu gromadzę po 8-12 zł, w tym wydawnictwie kosztują 89,90! Miło mnie to zaskoczyło, że w Krakowie jest takie miejsce gdzie można coś kupić za naprawdę niezłe pieniądze.
   Ale to dopiero początek prezentu, bo wczoraj to naprawdę poszalałam i w "Matrasie", do którego weszłam szukając "Bezdomnej", nabyłam jeszcze "Żniwo gniewu" i "Chustkę". Teraz tylko siąść z kawą i czytać, bo jest co. Niestety jeszcze trzy tygodnie odrabiania lekcji, robienia śniadanek na wynos i szykowania ubrań. Ten rok był naprawdę męczący i czekam z utęsknieniem na wakacje. Dzieciaki nie będą wstawać o szóstej, nie będę z Lolą męczyć zadań, ślęczeć nad matematyką i polskim. Odpoczniemy wszyscy, naładujemy się pozytywną energią, a ja - matka, żona i kochanka będę bez wyrzutów sumienia mogła czytać i nadrabiać zimowe zaległości.
   A tak na marginesie, to przypomniałam sobie o książce, którą kiedyś czytałam, były chyba nawet dwie części: "Wszyscy mężczyźni..." i "Pieskie życie mojego kota" Karoliny Macios. Czytałam to z przyjemnością, książka naprawdę lekka, przyjemna. Autorka opowiada o młodej, samotnej kobiecie wiodącej życie wyzwolonej singielki. Nigdy nie czytałam "Seksu w wielkim mieście", film też mnie nie wciągnął, ale ta książka stale nasuwała mi skojarzenie z obrazami bohaterek gdzieś tam migających mi w telewizji podczas skakania po kanałach. Jednak Macios zawarła w swoich książkach, coś czego nigdy nie będzie miał "Seks w ..." - jest to magia, urok i atmosfera mojego kochanego Krakowa. Autorka dobrze zna to miasto, bo pisze o nim tak, że po przeczytaniu książek chce się iść na kawę, piwo do knajpki na Kazimierzu czy pochodzić starymi uliczkami w okolicach Rynku i zobaczyć miejsca z opowiadania.
Dobra książka, i ciągle w księgarniach szukam nazwiska autorki, ale jakoś do tej pory nic nowego nie wpadło mi w ręce.
Pieskie życie mojego kota - Macios KarolinaWszyscy mężczyźni mojego kota - Macios Karolina

piątek, 7 czerwca 2013

Katniss...

   W ubiegłym roku obejrzałam "Igrzyska śmierci" i co rzadko mi się zdarza, po filmie sięgnęłam po książkę. Mimo, że towarzyszący mi w kinie mąż już na początku filmu tak chrapał, że zakłócał innym odbiór, to ja byłam pod wrażeniem. Jednak nie efektów specjalnych, gagów itp. Spodobało mi się spojrzenie na temat walki o przetrwanie. Więc przed wyjazdem na urlop, kupiłam trylogię i tak uzbrojona, mogłam cały dzień strzec potomstwa przed potworami czającymi się w basenie - dodam, że na wygodnym kocyku.
   Historia toczy się w przyszłości i nie jest to futurystyczna odległa galaktyka, ale nasza stara ziemia, tylko życie jakieś inne. Głód i wyzysk przez bogate dystrykty napędzają akcję opowieści, w której przygoda łączy się z nieśmiałym i trudnym romansem. Bohaterowie są postaciami wyraźnymi, choć ich poczynania niejednokrotnie wynikają ze złożonych pobudek. Całą trylogię czyta się lekko i chce się wrócić do przerwanej lektury, choć miałam też momenty refleksji: czy to rzeczywiście tylko fikcja, czy ta przyszłość nas nie dotknie? Świetnie sprawdziło mi się na wakacjach, kiedy człowiek łaknie wypoczynku zarówno fizycznego jak i fizycznego.
Wspomnę jeszcze, że do tej pory jedna ekranizacja książki wydawała mi się idealna i była to "Ania z Zielonego Wzgórza". "Igrzyska śmierci" to kolejna taka pozycja, gdzie akcja jest w miarę wiernie odtworzona, a aktorzy wręcz idealnie dopasowani są do odtwarzanych postaci. I mimo, ze nie jest to pozycja nr 1 na liście ulubionych, to czekam na kolejne części filmowe.
 Igrzyska śmierci (2012)

czwartek, 6 czerwca 2013

dzieci...

   Wczoraj odrabiałam z córką lekcje. Temat związany z Dniem Matki i krótka ankieta o twojej mamie, jedno z pytań: co Twoja Mama lubi robić? Moja córeczka odpowiedziała: czytać książki, bo taka jest prawda. W wolnych chwilach czytam, tylko raz w życiu miałam okres, kiedy mnie do książek nie ciągnęło, ale wówczas byłam bardzo młoda i wiele się działo innych, absorbujących mnie wydarzeń.
Czytam od zawsze, jak głęboko sięgam pamięcią widzę siebie z książkami. Jestem jedynaczką i w dzieciństwie, czas gdy rodzice pracowali spędzałam sama w domu - czytając, czytając, czytając... Dziś jestem matką dzieci, które dopiero uczą się czytać i widzę, że przynajmniej starszej córki nie wciągnęło czytanie, jeszcze ma problemy i czasem nawet składa wyrazy, a gdy trzeba czytać lektury, to jest to dla niej przykry obowiązek. Dużo moim dzieciom czytam, wieczorem leżymy w łóżku i coś czytamy, dyskutujemy o tym. Lubią to, wołają mnie do siebie i są niepocieszone gdy nie mam czasu, jednak sami mało czytają. Dlaczego? Nie znam odpowiedzi, choć wydaje mi się, że zrobiłam wszystko aby wpoić im miłość do książek.

środa, 5 czerwca 2013

pieśń o poranku...

    Skończyłam, a skoro skończyłam to podzielę się opinią. A mowa o "Pieśni o poranku" Paulliny Simons.
    Sięgnęłam po tą książkę przez autorkę. Kiedyś, sto lat temu przeczytałam "Jeźdźca miedzianego" i zakochałam się w tej książce. Wiedziona więc nazwiskiem kupiłam "Pieśń...". Dobra książka, mądra, ale w żaden sposób nieporównywalna z "Jeźdźcem...". "Jeździec..." to piękny romans, z fabułą zakotwiczoną w II wojnie światowej, to ból, rozpacz, tragedia i porywająca miłość - słowem babskie czytadło.
"Pieśń o poranku" mnie zaskoczyła, bo spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Na początku czułam się rozczarowana, nic się nie kleiło, fabuła nijaka - rozterki matki, sfrustrowanej żony. Ale w miarę jak wczytywałam się głębiej dostrzegłam, że nie chodzi o romans, ale o samotność w wydawałoby się spełnionym życiu. Dostrzegłam maskę, w której żyją tysiące ludzi, bezradność człowieka opuszczonego, zdradzonego. I nie patrzę na relacje: mężczyzna pracujący - kobieta zajmująca się domem. Widzę w historii bohaterów człowieka samotnego, stojącego przed wyborami, w obliczu sytuacji, których nie może zmienić. To historia, dzięki której myśli się o swoim życiu, o swoich wahaniach i punktach stałych w naszych relacjach rodzinnych. Emocje jakie są związane z postaciami opowiadania czułam niemal fizycznie, pokazały, że wiele trzeba przemyśleć, poświęcić albo i nie.
I tylko zakończenie, losy głównej bohaterki pozostawiają pewien niedosyt. Autorka chyba tego nie przemyślała i jakieś taki "mały", niedopracowany ten finał. Mam wrażenie, że nie do końca miała pomysł jak zamknąć tak skomplikowaną fabułę.
   Polecam