Jakiś czas temu wszyscy szli do kina na "Zanim się pojawiłeś". Też chciałam pójść, bo z plakatów zachęcały twarze ulubionych aktorów. Jednak się nie udało, "jakoś tak wyszło", chyba czasowo wysiadłam. Obejrzałam film dużo później, w ogóle nie wiedziałam czego się spodziewać. Nie oglądałam zwiastunów, nie czytałam recenzji. Usiadłam pewnego dnia przed komputerem i przepadłam na prawie dwie godziny. Film mnie oczarował wszystkim: obsadą, fabułą, mistrzowską grą aktorską. Może przesadzam w pochwałach, ale dawno nic mnie tak nie wciągnęło.
Kilka tygodni temu sięgnęłam po książkę, bo uważam, że książki są lepsze od filmów i nie zawiodłam się. Pisać o fabule nie będę, bo większość ją zna, a kto jeszcze nie zna, to na pewno warto aby poznał.
Książka nie zawiodła moich oczekiwań, i choć nie zostawiła wiele dla wyobraźni, bo z jej kart wyglądały na mnie twarze Emilii Clark i Sama Claflina, czytało się ją rewelacyjnie. Piękna, smutna, wzruszająca.
Może potrzebowałam czegoś takiego spokojnego, na swój sposób pogodnego, co pozwoli mi się odprężyć, odpocząć psychicznie. Z pewnością na długo zapadła mi ta pozycja w pamięć, zmusiła do przemyśleń, weryfikacji planów życiowych. Dzięki temu w mojej głowie sporo się poukładało, nabrałam pewnej życiowej pokory, a równocześnie po raz kolejny dotarło do mnie, że życie mamy jedno, co się stało to się już "nie odstanie", a od "dziś" zależy nasze "jutro".